wtorek, 25 czerwca 2013

Rozdział pierwszy: Elizabeth Gray

Na Elizabeth Gray życie zawsze toczyło się wolno, niczym koła wozu ciągniętego przez starą klacz. Niezależnie od dnia tygodnia, pory roku, czy pogody, w powietrzu zawsze dało się wyczuć słodkie lenistwo. Cisza i spokój wdzierały się przez szpary w ścianach drewnianych domów wraz z promieniami intensywnego, lipcowego Słońca. Taki stan rzeczy był dla mnie trudny do zaakceptowania, przynajmniej na początku. Wioska, przez którą przechodziła wspomniana już Elizabeth Gray, wydawała się być... Martwa. Małe, niezgrabne chatynki tuliły się do siebie, często oddzielone jedynie lichym, bukowym płotem. Na każdym podwórku stała długa, kolorowa ławeczka, jednak rzadko ktoś na nich siadał, aby zaznać odpoczynku. Elizabeth Gray posiadała jeszcze jedną, dosyć dziwną właściwość. Wyraźnie dzieliła mieszkańców na tych, którzy osiedlili się po stronie prawej i na tych, którzy osiedlili się po stronie lewej. Do dziś jest to dla mnie co najmniej nielogiczne, śmieszne i zupełnie niezrozumiałe. Co takiego powstrzymuje wszystkich przed przejściem przez cztery metry asfaltu, po którym ja biegam zawsze z tak wielką radością, zwykle obserwowana przez ciekawskie spojrzenia? Była jednak pewna grupa mieszkańców, która nie przejmowała się owym podziałem. Koty. Przekraczały drogę, kiedy tylko chciały, można je było znaleźć wszędzie, mnożyły się w zastraszającym tempie i miałam wrażenie, że każdego dnia jest ich coraz więcej. Wchodziły do domów bez najmniejszego skrępowania.
Odetchnęłam głęboko, rozpierając się wygodniej na skrzypiącym krześle. Puchaty kłębek, który do tej pory spał na podłużnej, masywnej ławie zrobionej z ciemnego, litego drewna, przeciągnął się i ziewnął. Przez chwilę przyglądał mi się uważnie, po czym zeskoczył i wyszedł. W pomieszczeniu panował przyjemny półmrok, który chronił choć trochę od nieznośnego upału. Wstałam powoli, zwracając spojrzenie ku młodej, jasnowłosej kobiecie.
- Pójdę do łazienki.
Skinęła głową, nie odrywając wzroku od swojej robótki, co oczywiście uznałam za przyzwolenie. W sklepie nie było teraz ruchu, powinna sobie poradzić.
Przeszłam do szerokiego korytarza. Podłogę wyłożono dywanami w etniczne wzory. Brak szyb w oknach, nie był tutaj niczym szczególnym. Koty spały pod ścianą. Jedne z nich mruczały, inne natomiast nie wydawały z siebie żadnego dźwięku. Wdrapałam się na drewniany podest. Abym mogła dostać się do jedynej łazienki w tym domu, musiałam przejść przez sklepowy magazyn. Piwo chłodziło w specjalnie zrobionej dziurze, obłożone kostkami lodu. Sprzedawaliśmy jedynie alkohol i ciasteczka z rodzynkami i co dziwne, interes i tak dobrze się kręcił. W ciągu tych kilku miesięcy jednak przyzwyczaiłam się do tego, że nie było miary, która mogłaby zmierzyć nietypowe zjawiska, zachodzące na Elizabeth Gray.
Późnym popołudniem moja praca w sklepie dobiegła końca. Udałam się do kuchni, aby zająć się pieczeniem bułeczek. Robiłam to przynajmniej trzy razy w tygodniu, ponieważ moi współlokatorzy lubowali się w świeżych wypiekach, podawanych zwykle na kolację. Kuchnia była ciasna i ciemna. Deski piszczały przy każdym moim ruchu. Mąka, masło, cukier...
- Przyniosłem ci jagody - uznał młody mężczyzna, stawiając na blacie stołu, przy którym pracowałam, duży, wiklinowy kosz, wypełniony po brzegi owocami. - Przebrałem je już.
- Dobrze, dziękuję - powiedziałam, wyrabiając powoli ciasto. Blondyn opuścił pomieszczenie, znowu pozostawiając mnie samej sobie. Nie przeszkadzało mi to. Cisza, która mnie otaczała, była... Czymś cudownym. Paradoksalnie, to właśnie w ciszy słyszałam najwięcej. Wystarczyła chwila koncentracji, aby cały dom otworzył się dla mnie. Pomieszczenie po pomieszczeniu, szafka po szafce. Kot przeciągający się na kanapie w sypialni, mucha, chodząca po ścianie w łazience, spokojny, równomierny oddech małej Scarlet, która spała na sofie w salonie.
Samym procesem pieczenia niestety nie mogłam zająć się osobiście. Piec, o ile można było tak w ogóle nazwać to urządzenie, był niezwykle skomplikowanym sprzętem, a jedyną osobą, która potrafiła go okiełznać, był Kamil. Pojawił się w kuchni, gdy tylko pomyślałam, że potrzebuję jego pomocy.
Telepatia czasem była przydatna... Czasem. Zwykle jednak odczuwałam silne skrępowanie, świadoma tego, że ktoś cały czas siedzi w mojej głowie. W sumie nic nowego, kiedyś przecież miałam do czynienia z taką samą sytuacją, wciąż było to jednak uciążliwe.
Kamil posłał mi karcące spojrzenie, gdy mijaliśmy się w progu pomieszczenia, a ja w popłochu spuściłam wzrok. Właśnie o tym mówiłam. Nie mogłam już czuć się bezpiecznie w swojej głowie. Wyszłam na ganek, aby sprawdzić, czy Słońce jest dostatecznie nisko.
- Idealnie - odetchnęłam z ulgą i założyłam na nogi wytarte, niebieskie tenisówki. Jedyne buty, które posiadałam na własność. Szłam przez podwórko powoli, wciąż było bardzo duszno, temperatura spadła nieznacznie. Za domem stała drewniana stodoła, w której składowano zboża. Kiedy minęło się budynek, droga zaczynała prowadzić mocno pod górę. Po prawej stronie miałam solidny płot. Sąsiedzi posiadali ogromną pasiekę. Kolorowe domki dla pszczół wyglądały dosyć zabawnie. Były nieco krzywe i miały stożkowaty kształt. Po lewej natomiast znajdywał się sad. Krzaczki malin były pełne owoców, które zapewne przyjdzie mi jutro zbierać. Odetchnęłam głęboko, gdy wreszcie dotarłam na szczyt.
Sporo się zmieniło, odkąd wyłoniono Króla. Tak gwałtownie cały nasz świat wywrócił się do góry nogami. Na początku było bardzo trudno poradzić sobie bez prądu, sklepów z żywnością, samochodów, a nawet głupiego tworzywa sztucznego. Teraz jednak... Nie potrafię powiedzieć, że to, co się stało, było złe. Nie potrafię. Wcześniej czułam, że nigdzie nie przynależę, teraz wiem, że jestem jednością z otaczającym mnie światem i jest to z pewnością najwspanialsze uczucie, jakiego można doświadczyć. Moją duszę napełniał spokój, dostrzegałam znacznie więcej rzeczy, choć wiedziałam, że jeszcze wiele tajemnic jest przede mną do odkrycia. Rozejrzałam się dookoła. Przede mną, jak okiem sięgnąć, rozciągało się pole pszenicy. Było niczym nieskończony ocean o złocistym kolorze, który falował przy każdym podmuchu wiatru. Czasem miałam wrażenie, że miejscowość, przez którą przechodziła Elizabeth Gray, nie ma ani początku, ani końca. Ruszyłam z miejsca. Jeden krok, drugi. Zbiegałam z górki coraz szybciej. Nabierałam rozpędu. Jeszcze jeden skok, jeszcze kilka susów. Krótki okrzyk pełen radości, szczęścia i wolności. Kłosy, które otaczały mnie z każdej strony. Przyjemne promienie zachodzącego Słońca. Lekki zefirek. I ten donośny śmiech. Śmiech tysięcy duchów mieszkających w polach pszenicy.

1 komentarz:

  1. Heeej. :)
    Tak szczerze, to bardziej by mi to pasowało na prolog, niż rozdział pierwszy. ;) Ale to w sumie nieduża różnica. Świetne wprowadzenie!
    Nie muszę chyba mówić, że podoba mi się tak przedstawiony świat? Koty, malinki i duchy. Czego więcej potrzeba?
    Zastanawiająca jest sama wioska, w której najwidoczniej mieszka wiele osób o różnej narodowości. Cóż, na razie jeszcze niewiele wiadomo. Czekam na dalszy ciąg, na tajemnice i najróżniejsze wydarzenia!
    Swoją drogą uroczy szablon. Ja bym tylko usunęła kropkę w tytule. Kocham zielony. ^^
    Pozdrawiam. ;*

    OdpowiedzUsuń